czwartek, 31 maja 2012

Z mojego życia wzięte...

A wszystko przez cholerny deszcz...
Pojechałam po moją Magdę, ale najpierw postanowiłam wstąpić na pocztę, aby powysyłać zaległą korespondencję. Poczta mieści się tuż przy ulicy, która z jednej strony zastawiona jest samochodami, więc obszar samego przejazdu jest dość ograniczony. Nieważne. A w sumie ważne, ale do rzeczy. Więc wybiegam z auta, telefon do kieszeni, paczki pod brodę i zasuwam w stronę wejścia na pocztę. Kątem oka widzę nadjeżdżającą śmieciarę. Chcę wbiec do budynku i słyszę jakieś stuknięcie. Zaniepokojona łapię się za kieszeń i co? Nie ma telefonu. Rozglądam się wokół siebie i...
Nie! Nie mogło być prosto? Upadł, rozsypał się, podnoszę i jest. Nie, nie ze mną, nie teraz. Okazuje się, że telefon wpadł do piwniczki przy poczcie, jakieś pół metra poniżej poziomu chodnika, a dzieli mnie od niego metalowa krata.
- Zajebiście!
Mamroczę, wpatrując się w piwniczną otchłań, nie wiem w sumie po co, bo chyba nie oczekuję, że części mojej komórki uniosą się w górę prowokowane siłą mego spojrzenia.
- Co się stało?
Dwaj faceci (nie w czerni), ale w granacie (niewybuchu;)) zaintrygowani chyba moją nieruchawą postawą niczym żona Lota, podeszli bliżej i teraz już w trójkę zaglądamy do piwniczki.
- Upadł mi telefooon - mój głos jest żałosny, a jednocześnie zawiera w sobie to coś, co sprawia, że w panów w granacie wstępuje prawdziwie męski duch. Zaczynają się szamotać z zardzewiałą kratką, na początku mają problem, ale po chwili silne chłopaki dają radę. Ja stoję nadal obok, bo nie zamierzam zeskakiwać w pełną pajęczyn dziurę. A! Czy pisałam już, że uliczka jest dość wąska? I że za moimi plecami stoi śmieciara? Chyba tak. Zatem za rzeczoną śmieciarą tworzy się całkiem niezły korek. A jakby tego było mało, z naprzeciwka nadjeżdża karetka.
Bohaterski pan granatowy wskakuje do środka i próbuje dosięgnąć mojego telefonu (w częściach dodam, telefon, nie pan). Jednak jest wąsko i pan ma problem ze schyleniem się.
- Kurwa, szybko - drugi bohater z niepokojem spogląda na zamieszanie na ulicy. Ja tupię z radością i dopinguję pana w dziurze:
- Już blisko, może bokiem, już prawie, zaraz będzie!
Wreszcie zdenerowawany chłopak robi jakiś skręt bioder i hura! Jest!
Podziękowałam stokrotnie, mówiąc panom, że uratowali mi życie:)
I wiecie co, telefon działa!
A i jeszcze jedno. To żadna wyimaginowana scena z mojej książki. To działo się dosłownie przed niecałą godziną.
I potem ktoś mi powie, że życie nie pisze dziwnych scen!

8 komentarzy:

  1. Grunt, że skończyło się dobrze :) Ja to bym pewnie znając życie uciekła z drogi i czekała aż wszyscy pojadą... :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Super historia - to znaczy że jeszcze można wierzyć w ludzi - fajne chłopaki :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Grunt to nie tracić rezonu a o to nie zawsze łatwo. Jeszcze w takiej sytuacji.)))

    OdpowiedzUsuń
  4. Cieszę się, że wszystko się dobrze skończyło :-) Podziwiam Cię, bo ja podobnie jak Soulmate, pewnie czekałabym aż wszyscy sobie pójdą, albo w efekcie sama bym uciekła z miejsca zdarzenia :-) Niemniej, scena jak ulał pasuje do książki. Przecież to może być początek wielkiego uczucia dwojga głównych bohaterów ;-)

    OdpowiedzUsuń
  5. w sumie mogłoby być mocne wejście i BIG LOVE. Ale bohaterka, Liliana, już ma swoją miłość, a w dodatku psychopatę, który ma na nią chrapkę:) Ta scena na bank pojawi się w "Szpilkach od Manolo", które piszę:)

    OdpowiedzUsuń
  6. Ja na studiach dorabiałam, bo szkoła była prywatna. Imałam się bardzo bezmyślnych prac i jedną z nich było wkładanie broszur w jednym z punktów wyborczych, zaklejanie tych koper, stemplowanie, naklejanie kartek z adresami, ale nic to, bo na końcu punktem kulminacyjnym było zawiezienie tysiąca tych kopert na .....palecie na pocztę. Nic to, jeśli wziąć pod uwagę, że to był centrum Paryża, główna ulica prowadząca na Dworzec Montparnasse. Graliśmy w mrynarza, któ pójdzie, bo wyglądać to mialo tak, że 2 osoby ciągną wózek, a jedna trzyma stertę, żeby nie pospadało. Tą sierotą, jedną z trzech byłam ja. I na długiej prostej proszę państwa, pośród tysiąca turystów i Paryżan spieszących się do firm, na zakupy tudzież wlekliśmy prawie kilometr tę paletę, drażniąc przechodniów, a raczej wprawiając ich w szok, aż nagle, aż nagle na środku ulicy padł strzał. Załamało się dno palety. Tysiąc listów legło na ziemię, co się działo, to sobie można wyobrazić, dodać, że graliśmy ponownie w marynarza, kto pójdzie po następną paletę, a raczaej która sierota zostanie z kupą na środku ulicy Rennes, twarzą do wieży Montparnasse. Pytanie na inteligencję. kto stał jhak głupi przez 30 minut? ;))))))))

    OdpowiedzUsuń
  7. fajna historia :) granatowi faceci hihi też czasami zdarzają mi się dziwne historie niczym wyjęte z książki, ale bynajmniej życie nie jest monotonne dzięki temu :P.

    OdpowiedzUsuń