Tak mnie naszło, aby opisać mój standardowy sobotni poranek. Niemal zawsze jest tak, że dzień wcześniej, czyli w piątekweekendupoczątek, obiecuję sobie, że na drugi dzień będę spała do oporu. Czyli minimum do dziesiątej. Próżne deklaracje, gdyż o ósmej jestem już na nogach. Obudzona przez: biegające, tupiące wręcz koty, szczekanie psa na dworze, kuchenne odgłosy, wydawane przez mojego małża, Magdę, która przychodzi się przytulić, a potem włącza w swoim pokoju bajki... Kubę, u którego w pokoju coś dudni, co zapewne jest Slipknotem lub Drowning Pool.
Tak więc wstaję.
Robię to co zwykle, czyli to co człowiek robi po przebudzeniu, wiecie, zwisam głową w dół i wydaję piskliwe dźwięki...
E, to nie tutaj...
Tak więc, po doprowadzeniu się do stanu używalności, a przynajmniej do stanu, w którym mogę pokazać się członkom stada i tylko stada, piję kawę. Ogarniam wzrokiem panujący w domu chaos i robię plan co najpierw... A w głowie kołacze się nowy plan książki, przez który nie mogłam w nocy spać i już czuję mrowienie w palcach, bo niczego teraz bardziej nie pragnę, jak złapać mój święty zeszyt i poczynić w nim notatki.
A tu taka proza życia, jak śniadanie, sprzątanie, pranie, zakupy...
Małż patrzy na mnie i mówi:
- Już cię nosi? Co tym razem?
Przedstawiam to, co urodziło się nocą w mojej głowie i cieszę się, gdy kiwa głową z aprobatą.
Lecz nie mamy czasu na dłuższe dysputy, gdyż koty dopominają się o jedzenie, psa trzeba zawołać na śniadanie, dzieci też (kolejność dowolna), tak więc moje swędzące palce mogą poczekać. Muszą poczekać.
W międzyczasie, popijając poranną kawę, włączam laptopa, sprawdzam pocztę, która zawsze jest przepełniona, witam się z moimi przyjaciółkami, zaglądam na facebooka, wrzucam coś na CPA. Taras otwarty, koty wylegują się w promieniach słońca, które wreszcie postanowiło dać nam trochę siebie. I w takich momentach, naprawdę czuję się dobrze. Jestem szczęśliwa i mam wrażenie, jakby nie było rzeczy, której bym nie podołała.
I Wam też życzę takich słonecznych poranków. Budujących, podnoszących na duchu. Takie tam poranne frazesy, ale jakoś mnie wzięło i musiałam się tym z wami podzielić.
Bo życie składa się właśnie z takich poranków i cudowne jest, gdy uświadomimy sobie, że kolejny dzień przed nami, podczas którego możemy zrobić tak wiele i który może przynieść szereg niespodzianek. Oby tylko tych dobrych:)
oby więcej takich poranków... od jutra ponoć śnieg...
OdpowiedzUsuńA u mnie pochmurno, ale to i tak nie popsuje mi świetnego humoru! Miłego dnia :).
OdpowiedzUsuńMasz 100% racje o tych porankach:)dziś moja Marysia obudziła nas o szóstej, ale mogłam poleżeć do 8.30 dzięki mojemu wspaniałemu mężowi:)))Oczywiście czytałam:))
OdpowiedzUsuńpozdrawiam serdecznie
Cudne te Wasze poranki ;) Mnie z samego rana zazwyczaj budzi pies, który za wszelką cenę chce wejść do mojego łóżka i to najlepiej pod kołdrę/. Ewentualnie mama, która z samego rana wpada żeby załatwić swoje, moje i brata sprawy na grach dostępnych na naszej klasie ;) Czasami tacie zdarza się nas budzić, bo mu się nudzi samemu...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Ola...
P.S. Na 98% Widzimy się 25.03 w Poznaniu ;) Co prawda będę od 5 rano na nogach ale mam nadzieje, że nic nie stanie mi na przeszkodzie ;)
Leno, bardzo się cieszę i mam nadzieję, że uda nam się spotkać:) czaruję, aby z tych 98% zrobiło się 100!
OdpowiedzUsuń