Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Novae Res.
Na blog Pokolenie Ikea trafiłam jeszcze w czasach,
kiedy byłam trybikiem w fabryce, szczurem pokładowym, działającym wedle
utartych schematów, korpozwierzem, aczkolwiek nie do końca, bo zawsze czułam,
że to nie jest moja droga. Ale czytałam ten blog, bo opowiadał o rzeczach mi
bliskich, znajomych, poza tym pisany był z jajem i obfitował w celne riposty.
Niczym wujek Józek „miszcz” ciętej riposty. Potem autor bloga postanowił zebrać
swoje wpisy w całość i wydał książkę „Pokolenie Ikea” (recenzja tutaj: RECENZJA )
Teraz w moje ręce trafiła kontynuacja, czyli „Pokolenie
Ikea. Kobiety”. Myślałam, że Piotr C. czyli Czarny postanowi się ujawnić, ale
dalej występuje „inkoguto”, w iście mistrzowsko-marketingowy sposób podkręcając
zainteresowanie wokół siebie. Nic tak nie jara, jak aura tajemniczości,
niedopowiedzeń i seksualnej drapieżności. A Czarny jest właśnie uosobieniem
tego wszystkiego. Przynajmniej w książce.
Poznajemy dalsze losy pracowników pewnej kancelarii,
w której Czarny pracuje jako radca prawny. Kancelaria Dupek, Dupek and Złamany
Kutas zatrudnia najlepszych prawników, wyciska z nich wszystkie siły życiowe,
ale w zamian daje sowite wynagrodzenie, ładne biura w szklanych puszkach i
wiele innych benefitów. Czarny czuje się tu jak ryba w wodzie, żyje od weekendu
do weekendu, z przerwami na ostre macanki w korpotoalecie. W tym tomie autor
próbuje skupić się na kobietach, na ich potrzebach, żądaniach, wrażliwości. Do
jakich wniosków można dojść po lekturze Pokolenia Ikea? Że kobiety są zdrowo
porąbane. Ale gdyby faceci chociaż raz uważniej je słuchali, nastawieni na
rozpoznanie potrzeb (niczym dobry sprzedawca), to może nie byłoby tak wielu
upadłych związków i rozwodów.
Cała książka utrzymana jest w stylu luźnych
zapisków, nie zawsze ze sobą powiązanych, napisanych swobodnym językiem, pełnym
wulgaryzmów i wspomnianych wyżej celnych ripost lub porównań. Nie będę skupiać
się tutaj na warstwie językowej, bo ta na pewno wymaga jeszcze dopracowania,
aczkolwiek odnoszę wrażenie, że ta książka jest napisana lepiej niż poprzednia.
Istotne jest, że ją po prostu „się czyta”. Poczucie humoru, zabawne sytuacje,
niektóre nawet na granicy absurdu, dużo seksu i golizny, no cóż, to się
sprzedaje. Na całe szczęście nie zabrakło inteligencji i swego rodzaju
refleksji pokolenia lat 70-tych, do którego i ja także się zaliczam.
Nie jest to wybitne dzieło, ale nie miało takie być.
To satyra i prawda w jednym, na ludzi i o ludziach zamkniętych w szklanych
domach. Patrząc na finał, można mieć nadzieję, że Czarny przejrzał na oczy i
teraz wreszcie będzie mógł spacerować boso po trawie w samo południe. I tego mu
życzę. I mam nadzieję, że nie będzie miał przejebane jak pies w Chinatown.
Świetny wpis. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń