W poniedziałek szanowny małż i nie mniej szanowny syn, wyciągnęli mnie do kina. Ostatnio mam trochę depresyjne dni, przytłacza mnie praca, ludzie i mróz, tak więc uznałam, że czas się zrelaksować. I trochę odmóżdżyć. Poszliśmy na „Jestem numerem cztery”. Nowa amerykańska produkcja, przeznaczona raczej dla młodszego widza. Główny bohater to chłopak, na oko siedemnastoletni, który przed czymś ucieka. Ma dziwny medalion i pojawiające się znamiona na nodze, oznaczające śmierć. Śmierć jego braci. Kolejne miasto, kolejna nowa tożsamość, kolejni napotkani ludzie. A chłopak chce spróbować normalnie żyć. Jednak zagrożenie wciąż istnieje i jest coraz bliżej. Dalszy ciąg przewidywalny. Nasz bohater zaczyna uczęszczać do lokalnego liceum, poznaje dziewczynę, zaprzyjaźnia się z odludkiem i kujonem, jest prześladowany przez kapitana drużyny futbolowej, który kiedyś był chłopakiem wyżej wspomnianej panny. Kalka, kalka, kalka. Typowa komercyjna, amerykańska produkcja. Ale wiecie co? Wcale nie byłam zaskoczona. Zniesmaczona. Zdezorientowana. Wyprowadzona w pole. Bo tego właśnie się spodziewałam! Usiadłam w fotelu w kinie i na to właśnie byłam przygotowana. Historia oparta na znajomej konstrukcji, ulepszona efektami specjalnymi, ładnymi twarzami aktorów i świetną muzyką. Muszę powiedzieć, że muzyka chyba najbardziej mi się podobała. I piesek głównego bohatera, który niejedną niespodziankę ma w zanadrzu.
Tak więc… wyszłam z kina zadowolona. Zrelaksowałam się, przez 1.5 godziny nie myślałam i to właśnie było mi potrzebne.
Polecam na wyluzowanie, odstresowanie, jeśli jednak liczycie na intelektualną rozrywkę, to na pewno nie jest to dobry kierunek:)
A ta piosenka z finału ciągle chodzi mi głowie: POSŁUCHAJ
ja na ten film wybieram się dziś :) I liczę, że i mnie "odpręży" :)
OdpowiedzUsuńwłaśnie wróciłam z kina, film rzeczywiście fajny, chyba przyjdzie i mi kupić, lub pożyczyć od kogoś booka :)
OdpowiedzUsuń