Czy życie można odbierać z lekkim przymrużeniem oka?
Czy można spoglądać na wszelkie zło, niesprawiedliwość, okrucieństwo w sposób,
który sprawi, że zaczniemy przyjmować te wszystkie niby dobrodziejstwa losu i
zamkniemy się na odczuwanie, pozostawiając tylko świadomość, że jesteśmy
niepotrzebni? I ta nasza zbędność będzie nas utrzymywała na powierzchni,
sprawiając jednocześnie, iż wszyscy wokół zaczną to wykorzystywać?
Dziunia od zawsze była zbędna. Niepotrzebna. Gdy
plemnik jej ojca zatańczył z jajeczkiem jej matki, Dziunia okazała się na tyle
uparta i niegrzeczna, że śmiała się z tego tańca wykształcić i przyjść na
świat. I śmiała w dodatku przeżyć. Jak mogła. To „dzicko” powinno umrzeć,
jednak od zawsze było źle wychowane, nawet będąc w brzuchu nastoletniej matki
pokazywało swój ośli upór i twardo zmierzało do celu. Czyli do wyjścia. „Głupia,
złodziejka, gawno i kurwinoga”. I tyle. Nic więcej o tej dziewczynie powiedzieć
nie można.
Czyżby?
„To właśnie Dziunia jest na tym kiczowatym obrazku.
Kobieta lat trzynaście przebrana za Słodką Dziewczynkę Mamusi. Piwniczna
kochanka zrobiona na niewiniątko”. [1]
Dziunia żyje w świecie prostym. Za prostym. Jak na
swoją inteligencję i ograniczoną percepcję. Jest uszkodzona, już do samego
poczęcia, kiedy nastoletnia miłość na leśnej ściółce dokonała takiego
spustoszenia. Stworzyła tę dziwną dziewczynę z nakrapianymi (kaprawymi) oczami
ojca. Który ukochał trunki we wszelkiej postaci i czasami nawet nie poznawał
siebie samego. A matka? Nieszczęśliwa, złamana, bez celu. To Dziunia zniszczyła
jej życie, plany, przyszłość. Czy jest ktoś w otoczeniu Dziuni, na kim może się
oprzeć ta dziwna dziewczynka? (Gawno, złodziejka, kurwinoga). Może to młodszy
brat? A może przyjaciółka Bunia? Może…
W powieści Anny M. Nowakowskiej, zatytułowanej „Dziunia”,
wszystko jest jednym wielkim znakiem zapytania. No bo jak można tak żyć? Czy to
w ogóle jest możliwe? Autorka w sposób graniczący z groteską (a może z
tragedią?) wprowadza nas w pozbawiony (zasad, moralności, zrozumienia i przede
wszystkim miłości) świat Dziuni. Gdzie najbezpieczniejszym miejscem jest
siedzisko Pod Stołem. Gdzie przychodzą „wujkowie”, mający wszędobylskie paluchy,
gdzie stary profesor muzyki, uczy także innych rzeczy na swojej piwnicznej
leżance. To wszystko okraszone czarnym humorem Dziuni, która jak sama twierdzi „Co
mnie nie zabije, to mnie rozśmieszy”. I jak można przejść obok tej historii
obojętnie? Nie można.
Powieść ta jest jak wir rzeczny, szybki,
niebezpieczny i pełen szlamu. Brud, który nas otacza, łagodzą przebłyski niesamowitej
inteligencji bohaterki, która urodziła się (śmiała się urodzić!) w rodzinie
pozbawionej serca. I musi sobie jakoś z tym poradzić. Jednak… czy to w ogóle
jest możliwe? Może…
„Dziunię” trzeba przeczytać. Należy. Przynajmniej.
"Dziunię" należy przeczytać, a ja MUSZĘ to zrobić, bo bardzo intryguje mnie ta książka.
OdpowiedzUsuńOoooo - widzę coś ciekawego na horyzoncie :D Wkrótce skończę obecny stosik, więc w sumie dlaczego nie...
OdpowiedzUsuń