czwartek, 7 lutego 2013

Jak to wszystko się zaczęło...?



Wróciłem z ćwiczeń naszej szkolnej grupy rockowej. Byłem w drugiej klasie liceum, miałem siedemnaście lat i kochałem muzykę. Grałem na saksofonie w zespole, który założyliśmy z kumplami z klasy. Dyrektor szkoły, doceniając nasze zaangażowanie i chęci, udostępnił nam stary szkolny magazynek; zaadaptowaliśmy go na klub. I teraz, po ośmiu miesiącach działalności, mieliśmy za sobą kilka szkolnych występów, między innymi na studniówce najstarszych klas, a od kilku tygodni przygotowywaliśmy się do udziału w konkursie zespołów rockowych, który mógłby dać nam szansę i perspektywy na dalszy rozwój w tym kierunku. Oczywiście, staraliśmy się nie zaniedbywać nauki, żeby rodzice się nie czepiali, ale teraz ten konkurs był dla nas najważniejszy.
Po cichu wszedłem do domu, bo było już dość późno. Miałem nadzieję, że uda mi się przemknąć niepostrzeżenie, tak aby nie spotkać się z ojcem, z którym ostatnio miałem na pieńku. Hm. Ostatnio? Chyba raczej od zawsze. Ale ta nadzieja umarła, zanim na dobre zdołała zakwitnąć w mojej głowie, bo gdy tylko złapałem za poręcz, chcąc pobiec na górę, do swojego pokoju, mój ojciec wyszedł ze swojego gabinetu. Patrzył na mnie tak jak zawsze, czyli krytycznym wzrokiem.
– Nie za późno? – spytał z marsową miną.
– Sorry. Próba się przeciągnęła – burknąłem.
– Nie zapomnij, że w weekend wyjeżdżasz ze mną na spotkanie z członkami rady adwokackiej.
– W ten weekend?
– Tak, w ten.
– To miało być za tydzień – patrzyłem na ojca zszokowanym wzrokiem.
– Pomyliłem terminy. Wyjeżdżamy w piątek wieczorem – ton ojca był zimny jak lód.
– Nie ma mowy – wzruszyłem ramionami, mocniej zaciskając palce na rączce futerału, w którym spoczywał mój saksofon.
– Słucham?
– Mówiłem ci chyba z milion razy, że jadę do Zielonej Góry na przesłuchanie. Robią nabór do konkursu „Młoda Rockmania”. Przeszliśmy pierwszy etap, jeśli zaliczymy kolejny, pojawi się szansa na nagranie płyty.
Ojciec wzniósł oczy do nieba, jakby szukał tam natchnienia do wygłoszenia kolejnej tyrady, ale powiedział tylko:
– Będziesz musiał wybierać.
Spojrzałem na niego z uśmiechem.
– Już wybrałem.
– To znaczy? – zmarszczył brwi i podszedł do mnie. Mimo że był wysoki, i tak musiał unieść głowę, żeby spojrzeć mi w oczy. Nie sądzę, by odnalazł w nich choć odrobinę ciepłych uczuć. Muzyka była dla mnie wszystkim, a wiedziałem, jaki on ma do tego stosunek. Bolało mnie to bardzo, ale nie dałem po sobie nic poznać, bo przecież w przyszłości miałem zostać opanowanym prawnikiem z maską zamiast twarzy.
– To znaczy, że w sobotę rano pakujemy się do pociągu i wyjeżdżamy. Na przesłuchanie – odpowiedziałem pewnie, chociaż moje serce szalało ze zdenerwowania.
– Śmieszny jesteś – parsknął; wydawał się naprawdę nieźle rozbawiony.
Ja za to byłem wkurzony. I to bardzo.
– Może jestem śmieszny, ale pogódź się z tym, że na weekend ze swoimi prawnikami pojedziesz beze mnie.
– To się jeszcze okaże.
– Załóż się – warknąłem, wchodząc na schody.
– Łukasz – no tak, znałem ten ton. Doskonale. Zaczynało się. Ale tym razem nie miałem zamiaru tego słuchać.
– Oszczędź sobie. Nie jesteś w sądzie. Wcale nie muszę tam z tobą jechać, wydepczesz dla mnie ścieżkę kiedy indziej – powiedziałem przez zęby i pobiegłem do siebie, trzaskając drzwiami tak mocno, że pewnie obudziłem swojego młodszego brata Krzyśka, który miał pokój naprzeciwko mojego.
„Kurwa!” – kląłem w myślach, bo ogólnie rzecz biorąc, nie przeklinałem; wiedziałem, że mama tego nie toleruje. „Czy kiedykolwiek mój ojciec spojrzy na mnie inaczej niż jak na obiekt mający utrzymać rodzinną tradycję i poważanie dla nazwiska Borowski w tym jego śmiesznym świecie?”. Chyba znałem odpowiedź na to pytanie. A przecież zawsze robiłem wszystko, aby był ze mnie zadowolony. Nigdy nie miał ze mną najmniejszych problemów. Nigdy. Uczyłem się dobrze, nie paliłem, nie ćpałem, szanowałem matkę, kochałem brata. A ojciec… też go szanowałem, ale… Czy go kochałem?
Boże…
Oczywiście, że tak. Ale…
Czy on kochał mnie?

(Zakręty losu-Historia Lukasa)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz